Dwa tygodnie. Tyle przeleżałam w łóżku kompletnie wydrenowana z sił i energii. „Zwykła grypa”, jak niektórzy nazywają COVID-19, zmiotła mnie z planszy, uniemożliwiając nie tylko pracę, ale i zwykłą codzienną egzystencję. Jakie miałam objawy? Jak postępowała choroba? Jak koiłam siebie w chorobie, która nie reagowała na jakiekolwiek leczenie? Zapraszam do lektury.
Moje objawy
Zwykle, gdy choruję, objawy ograniczają się do niewielkiego osłabienia i znośnego kataru, czasem dochodzi do tego lekki ból gardła. Sporadycznie zdarzy mi się coś mocniejszego typu zapalenie gardła. Gdybym miała porównać do czegoś objawy, które miałam przy COVID-19, powiedziałabym że było to tak, jakbym jednocześnie rozchorowała się na bardzo paskudną anginę i jeszcze paskudniejsze zapalenie zatok.
W pierwszych dniach gorączkowałam, co w zasadzie nigdy mi się nie zdarza. Był to dla mnie znak, że organizm podejmuje walkę z chorobą. Leki przeciwgorączkowe brałam więc dopiero, gdy temperatura rosła w okolice 38,5 stopnia. Starałam się też schładzać w kąpieli, dbając o to, by nie fundować dużych różnic temperatury między tą mojego ciała a tą, którą miała woda.
Postęp choroby
COVID-19 postępował u mnie bardzo szybko. Jeszcze rano w sobotę poprowadziłam webinar w programie „Wrażliwa i Silna” o rozwijaniu odporności psychicznej. Wydawało mi się, że lekkie drapanie w gardle i nieco większy katar zawdzięczam alergii. Wieczorem tego samego dnia już ledwo mówiłam z powodu bólu gardła, a katar uniemożliwiał mi normalne oddychanie. Do tego łamało mnie w kościach i bolały mnie mięśnie. Równocześnie uaktywnił się wirus opryszczki i odezwały infekcje kobiece. To było tak, jakby cały mój organizm został natychmiast postawiony w stan alarmowy.
Jako że chorobę przechodziłam inaczej niż zwykle, po kilku dniach zrobiłam domowy test antygenowy na COVID-19. Okazał się pozytywny. Po kontakcie z przychodnią okazało się, że jedyne, co mogą mi zaproponować, to zrobienie takiego samego testu, tyle że w gabinecie lekarskim. Powiedziano mi, że obecnie na testy PCR kieruje się tylko w szpitalach. Zrezygnowałam z wizyty w przychodni, co spowodowało, że w mojej karcie nie będzie nawet informacji o tym, że przeszłam COVID-19. Aby się tam znalazła, musiałabym mieć test antygenowy wykonany w gabinecie lekarskim. Prawdę mówiąc, nie byłabym nawet w stanie się tam pojawić. Pójście do toalety było dla mnie wyzwaniem. Na trzęsących się nogach, trzymając się ściany, wracałam do łóżka. Naprawdę nie wiem, jak miałabym pójść do lekarza, będąc w takim stanie, choć oczywiście poszłabym, gdybym uznała, że mój stan tego wymaga. Pójście dla samego zrobienia testu, który już wykonałam, wydawało mi się bezcelowe.
W tej chwil w Polsce nie mamy już stanu epidemii. Oznacza to, że nie ma już odgórnego kierowania na kwarantannę czy pilnowania przez Sanepid. Zamiast tego jest poleganie na odpowiedzialności autonomicznych jednostek, czyli nas wszystkich. Zaleca się samoizolację, ale ile osób faktycznie się jej poddaje trudno powiedzieć. Trudno także powiedzieć, ile osób, mających covidowe objawy idzie do lekarza albo wykonuje testy, a ile przechodzi chorobę na tyle łagodnie, że nie zmienia swoich codziennych rutyn, myśląc że to jedynie przeziębienie.
Po raz pierwszy doświadczyłam choroby, która nie reagowała na żaden znany mi sposób leczenia. Nie działały ani leki, ani siła natury, która zawsze przynosi mi ulgę w chorobie. Próbowałam wielu sprawdzonych domowych sposobów, takich jak syrop z cebuli, jedzenie czosnku, szoty z kurkumy, imbiru, pieprzu, soku z cytryny i miodu, naparówki na katar i mnóstwa innych rzeczy. Jedynym, co przynosiło mi jakiekolwiek ukojenie, był sen. Bardzo dużo snu.
Mierzenie się z chorobą, która dosłownie z godziny na godzinę zmiotła mnie z planszy i odebrała wszelkie siły, było trudne. Dojmującym uczuciem, które mi towarzyszyło (i towarzyszy nadal) było zmęczenie. Szłam spać zmęczona i budziłam się zmęczona. Zwykle, gdy jestem chora i pauzuję w łóżku, mam na tyle sił, by chociaż poczytać książkę. Tym razem nie było to możliwe. Przez bite dwa tygodnie po prostu leżałam w łóżku.
Ja troskliwe
Mam to szczęście, że lubię własne towarzystwo. Jednak nawet dla mnie pół miesiąca przebywania w zasadzie tylko w nim, było wyzwaniem. Nie mogąc zbyt wiele poradzić na objawy fizyczne choroby, skupiłam się na tym, by zadbać o swoją kondycję psychiczną. I to właśnie o tym chcę Ci opowiedzieć- o tym, jak koiłam siebie w chorobie, która momentami odbierała mi oddech i przerażała mnie do szpiku kości.
W terapii i coachingu ACT w ramach rozwijania postawy samowspółczucia pracuje się z ja troskliwym. To ten wymiar naszego ja, który traktuje nas, jak kogoś bardzo ważnego. Bez etykietowania, bez doradzania, bez oceniania. Ja troskliwe jest dla nas czułe i podchodzi z szacunkiem do tego, przez co przechodzimy. Dla wielu osób, które rzadko okazują troskę samym sobie, dla stworzenia postaci swojego ja troskliwego bardzo użyteczne są te pytania:
Kiedy przywołuję w myślach obraz mojego ja troskliwego, jestem to ja sama, gdy czule masuję naszą psicę Czikę po bolącym brzuchu, albo gdy z miłością tulę Janka, kiedy potrzebuje(my) bliskości. Taka sama jestem dla siebie, gdy doświadczam tego, co trudne.
W chorobie moje ja troskliwe trzymało mnie za rękę- i to dosłownie. Wtedy, gdy potrzebowałam poczuć, że nie jestem w tym sama, chwytałam moją lewą dłoń prawą. Delikatnie gładziłam lewą dłoń a w myślach żaliłam się, mówiłam o tym, jak jest mi źle, i że się boję. Bywało, że roniłam łzy, gdy czułam się kompletnie bezsilna. Moje ja troskliwe przemawiało do mnie w myślach z czułością i empatią. Zawsze miało do powiedzenia coś krzepiącego a jego głos był delikatny i kojący. Przywoływanie ja troskliwego dodawało mi sił psychicznych, by przetrwać ten trudny czas i nie załamać się.
Współczucie dla samej siebie
Postawa samowspółczucia, którą rozwijam od dłuższego czasu, pozwala mi nie dowalać sobie, gdy jestem w kryzysie. W tych momentach ja troskliwe doskonale radzi sobie z wewnętrznym krytykiem, przejmując komunikację z nim. Nie traktuję choroby jako kary ani nauczki. Nie kopię się mentalnych piszczelach. Daję sobie przestrzeń na zdrowienie. A naczelne pytanie, które stawiam przed sobą w takich momentach brzmi: na ile to (ta myśl/to działanie) jest w tej sytuacji użyteczne? Użyteczne, czyli budujące, prowadzące do rozwiązań albo pozwalające wzrastać. To bardzo dobry filtr, który pozwala odsiać to, co odbiera siły zamiast ich dodawać.
Z uwagą przyglądałam się również swoim emocjom w chorobie. Towarzyszyły mi przede wszystkim smutek, strach, bezradność, poczucie beznadziei. Pozwalałam sobie na to, by je czuć, dbając o to, by w pobliżu było ja troskliwe. Przyglądałam się temu, jakie potrzeby stały za tymi emocjami, i jakie informacje one mi niosły. Starałam się dbać o te potrzeby na tyle, na ile było to możliwe.
Jestem przekonana, że gdyby nie ta praca z sobą, COVID-19 „przeorałby” mnie nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Łzy bezsilności mogą i oczyścić, i dodać sił. W moim odczuciu to wiele bardziej użyteczny sposób radzenia sobie z tym, co trudne, niż udawanie, że nie dzieje się nic takiego. Ważne jednak, by temu cierpieniu nie dać się pochłonąć. To niezwykle istotne, by między akceptacją, która dla mnie jest aktem decyzyjnym i aktem odwagi, a pochłonięciem przez cierpienie, wyrysować jasną granicę. U mnie taka granica rysuje się przede wszystkim na poziomie myśli.
Radzenie sobie z galopadą myśli
Miewam tendencje do myśli podszytych lękiem. Zdarzają mi się one co prawda coraz rzadziej, bo bardzo mocno pracowałam nad tym w ubiegłych latach. Jednak tym razem pojawiły się ponownie, przynosząc ze sobą najczarniejsze z możliwych scenariuszy. Momenty, w których one się u mnie uruchamiają znam już bardzo dobrze, dzięki czemu jestem w stanie dość szybko zastopować galopadę myśli. Było to dla mnie niezwykle ważne w obliczu braku jakiejkolwiek poprawy mojego stanu przez wiele dni. Umysł w roli bajarza, czyli opowiadacza historii, raczył mnie wtedy myślami, które eskalowały strach do lęku.
W drugim tygodniu choroby miewałam kiepskie saturacje (mierzyłam saturację i puls pulsoksymetrem), ale nie aż tak złe, by wzywać karetkę. Regulacja oddechu, by jak najlepiej natlenić krew, była dla mnie kluczowa. W tych momentach, gdy umysł w roli bajarza raczył mnie opowieściami o tym, że jest źle a będzie tylko gorzej, najważniejsze było dla mnie właśnie wyregulowanie oddechu. To zawsze powoduje, że cały mój organizm reaguje pozytywnie: spada puls, uspokaja się ciśnienie. Za tym idzie uspokojenie galopady myśli.
Tu także skorzystałam ze skrzynki narzędziowej ACT i jednego z ćwiczeń uważnościowych. W ramach wizualizacji niepokojące oraz nieużyteczne myśli, które podrzuca umysł w roli bajarza, kładzie się na liściach, a liście umieszcza na strumieniu, pozwalając im niespiesznie odpłynąć. To praktyka uważności i akceptacji w jednym. Zamiast uciekać od tego, co trudne i niewygodne, zauważa się to. Owo zauważenie to tak naprawdę uznanie faktów. Jednocześnie jednak nie pozwala się, by to cierpienie zawładnęło całą uwagą człowieka i zabetonowało go w trudnym doświadczeniu.
Zaszczepianie wspierającej myśli
Niezależnie od tego, jak sprawy się komplikowały, jak źle się czułam, starałam się zaszczepiać w głowie jedną z moich ulubionych myśli na czas kryzysu: „To minie”. Gdy w chorobie dni zlewały się w jeden, nie przynosząc żadnej poprawy a często wręcz pogorszenie stanu zdrowia, ta myśl mnie ratowała. Przypominała mi, że nawet najtrudniejsze sytuacje muszą się kiedyś skończyć.
Za tą myślą szły wspomnienia wydarzeń i sytuacji z przeszłości, kryzysów, które wydawały się nie do przeskoczenia, z którymi jednak sobie poradziłam. Zrobiłam to, nawet jeśli początkowo wydawały się dewastujące czy po prostu trudne. Te wspomnienia pokazywały mi to, co trudno było zobaczyć, leżąc w łóżku bez sił: prędzej czy później to się skończy i nadejdzie lepszy czas. Wiara w to, że tak właśnie będzie, dodawała mi otuchy.
Niespieszny powrót do pracy
W tym tygodniu wróciłam do pracy, jednak jest to powrót niespieszny. Dużo bardziej i szybciej się męczę. Wciąż potrzebuję dużo snu i bywam spowolniona. To powoduje, że moje listy zadań są o wiele krótsze, a ja spędzam mniej czasu pracując i częściej robię sobie przerwy. Chwilowo zrezygnowałam z obecności w mediach społecznościowych, by bardziej nie drenować się z sił i energii.
Nie wiem, ile potrwa powrót do formy. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie martwię się o przyszłość swojej działalności. W tej chwili nie mam pojęcia, jak sprawy się dalej potoczą i ile poduszki finansowej będę musiała skonsumować nim dojdę do pełni sił, aby móc chociażby przyjąć nowe klientki na coaching, który jest bardzo energożerny, a który stanowi istotną część moich dochodów.
W tej chwili skupiam się na tym, by sfinalizować produkcję Dziennika Czułej Samoobserwacji, dokończyć rozpoczęte procesy coachingowe i drugą edycję programu „Wrażliwa i Silna” o rozwijaniu odporności psychicznej. W harmonogramie programu zaszły zresztą modyfikacje, bo jedno ze spotkań wypadło nam w końcówce mojej choroby. Poprowadzenie go wówczas byłoby aktem niepotrzebnego heroizmu. Mamy jednak wspaniałą, empatyczną grupę, która ze zrozumieniem przyjęła informację o zmianie terminu spotkania. Premiera nowego produktu fizycznego, czyli Dziennika Czułej Samoobserwacji przesunie się o kilka tygodni. To, że prace nad nim nie stanęły zupełnie w miejscu, zawdzięczam wsparciu mojego Janka.
A skoro przy Janku jesteśmy, to wykonywał testy co kilka dni i dopiero trzeci z nich okazał się pozytywny. Mimo tego, gdy tylko ja stałam się pozytywna, Janek wprowadził modyfikacje w swoim sposobie funkcjonowania, by zminimalizować ryzyko zarażenia osób postronnych. Objawy Janka były bardzo skąpe: lekki kaszel, niewielkie osłabienie, szybsze męczenie się i sporadyczne biegunki. U mnie były to: zatkany nos, gęsty katar utrudniający oddychanie, bóle głowy, bóle mięśni, uczucie łamania w kościach, gorączka, ból gardła utrudniający przełykanie, zaczerwienie i przekrwienie gardła, brak sił, bardzo szybkie męczenie się. Jak widać, jedyne co łączy nasze „zestawy” dolegliwości to osłabienie i zmęczenie, choć trzeba przyznać, że u Janka pozwalały one w miarę normalnie funkcjonować, np. mógł pracować w domu przy komputerze.
Pozytywny test Janka wyszedł w momencie, gdy ja z kolei miałam już wynik negatywny. Choć było to dla mnie wyzwaniem ze względu na niewiele sił, przejęłam sprawy wymagające wychodzenia z domu typu zakupy czy spacery z Cziką. Zmodyfikowaliśmy wszystko to, co mogliśmy odpuścić albo przesunąć w czasie, a to, co zostało i czego nie dało się zdelegować na kogoś innego, wykonywaliśmy na poziomie minimum. W tej chwili Janek ma już wynik negatywny, nie ma żadnych objawów i czuje się dobrze, choć nieco szybciej się męczy. Zatem u niego COVID-19 potrwał około tygodnia a jego obecna forma jest naprawdę dobra.
Po co to wszystko?
Biłam się z myślami, czy dzielić się doświadczeniami z choroby w obszernym artykule na blogu. Widzę jednak, że dużo twórców, z którymi jestem w kontakcie, nie mówi publicznie o tym, że przechorowali COVID-19, dzieląc się tymi informacjami jedynie w kuluarach. Nie każda marka osobista chce mówić o tym, co trudne i bolesne. Rozumiem to. Mam jednak poczucie, że brak jawności tych informacji może powodować wśród obserwujących wrażenie, że w zasadzie pandemia się kończyła, albo że wirus nie jest już tak groźny. Może to także powodować poczucie osamotnienia, jeśli samemu się choruje a nie trafia się w mediach społecznościowych na „dowody”, że inni także chorują. Twórcy nie są nadludźmi- często doświadczają podobnych rzeczy, jak członkowie ich społeczności, tyle że nie mówią o tym i nie pokazują tego w blasku fleszy.
Moją intencją nie jest pokazanie sprawdzonych sposobów na zadbanie o siebie w chorobie, choć jeśli komukolwiek ten artykuł przyniesie ukojenie, było warto go napisać. Różne osoby mogą mieć różne objawy i w zależności od ogólnego stanu swojego zdrowia powinny podejmować samodzielne decyzje dotyczące wizyt lekarskich, przebiegu leczenia czy hospitalizacji. Warto na bieżąco monitorować to, co dzieje się z nami w chorobie, by móc szybko i adekwatnie reagować. Znam przypadek osoby z mojej społeczności, gdy zbyt późna decyzja o wezwaniu pogotowia skończyła się tragicznie. Nic nie wróci życia tej osobie.
Chcę poprzez ten tekst zwrócić uwagę na to, że wciąż warto zachować ostrożność, a także dbać o siebie i innych na tyle, na ile to możliwe. Uważam, że ja za bardzo sobie poluzowałam, uznając że skoro jestem zaszczepiona, to jestem bezpieczna i ewentualną chorobę przejdę "na luzie". Biorę to jako cenną lekcję pokory, z której wydawało mi się, że mam doktorat.
Co dalej?
W kategorii „zmienna życie” COVID-19 chyba zgarnie pierwsze miejsce w tym roku. A przynajmniej mam nadzieję, że najgorsze w tej kategorii mam już za sobą. To były naprawdę ciężkie tygodnie. Trudno mi sobie wyobrazić, jak sprawy mogłyby się potoczyć, gdybyśmy nie byli zaszczepieni. Myślę, że w dużej mierze to dzięki temu nam obojgu udało się uniknąć zachorowania przez tak długi czas a mi uniknąć teraz hospitalizacji. Wiem, że czeka mnie inna i dłuższa rekonwalescencja niż po innych chorobach, a w dalszej perspektywie diagnostyka, by upewnić się, że chociażby serce i płuca pracują tak, jak powinny.
Patrzę na stojący na moim biurku Wieczny Kalendarz, w którym trzeci dzień z rzędu króluje panda zmęczona. Pozostaje mi dbać o siebie najlepiej, jak potrafię, przy wsparciu ja troskliwego. Choć nie wiem, jak długa czeka mnie rekonwalescencja, ani jak szybko będę w stanie wrócić do regularnego zarabiania na tym, co stanowi rdzeń mojej działalności, staram się patrzeć w przyszłość z optymizmem. Zawdzięczam to z pewnością pracy, którą w ostatnich latach włożyłam w rozwijanie elastyczności i odporności psychicznej. Jestem dobrej myśli, bo po co być złej?
Ta strona szamie ciastki, bo nikt tak człowieka nie rozumie, jak ciastki. Sałata nie rozumie, jarmuż nie rozumie, a ciastki zawsze! To było po ludzku, a oto wersja profeszynal: korzystam z Google Analytics oraz Facebook Pixel w celach analitycznych i marketingowych. Zbierane dane trafiają również do dostawców tych narzędzi. Możesz blokować cookies w ustawieniach przeglądarki lub poprzez dodatkowe wtyczki. Szczegóły znajdziesz w polityce prywatności.