Co pykło. Podsumowanie 2018 roku

Podsumowanie roku

Zmiany, nawyki i cele to mój pojemny koszyk, w którym zebrałam zeszłoroczne plony. W podsumowaniu 2017 roku skupiłam się na obszarze zawodowym. Tym razem skupiłam się na zmianach w obszarze prywatnym. Nie jest tak, że rok 2018 rozpoczęłam z pomysłami na wszystkie zmiany, jakie wdrożyłam w minionym roku. Nie jest też tak, że wszystko, co chciałam albo co próbowałam wcielić w życie, rzeczywiście się powiodło. Jednak z pewnością zeszły rok obfitował w wiele ważnych dla mnie zmian, zrealizowanych celów i ukształtowanych nawyków.

Cel kroczkowy

 

Ten cel zagościł u mnie w lutym, zupełnie spontanicznie. Wydawało się to dość karkołomnym pomysłem, by zaczynać w trakcie mrozów, gdy na zewnątrz było często po -15 stopni. Uznałam jednak, że jeśli poradzę sobie z wymówkami do wyrabiania kroczków w czasie mrozów, to z pewnością poradzę sobie z nimi także w trakcie dobrej pogody ;).

 

Początkowo moim celem było 100 000 kroczków. Przy czym istotną informacją jest ta, że zliczam kroczki wykonane tylko poza domem. Te zrobione w domu (który jest także moim miejscem pracy) i tak bym je wyrobiła, więc nie stanowią dla mnie zmiany. Zliczałam więc tylko kroczki zrobione na zewnątrz, a to dlatego, że oprócz bycia w ruchu, istotny dla mnie w tym celu jest także kontakt z naturą, z przyrodą, kontakt z samą sobą albo z kimś, kto towarzyszy mi na spacerze. Takiego kontaktu nie doświadczam, łażąc po domu ;).

 

Początkowy cel 100 000 kroków zaczęłam stopniowo, z miesiąca na miesiąc, zwiększać. I wtedy zaczęły się schody. Cel 150 000 kroczków spowodował, że spacerowanie przestało sprawiać mi frajdę. Zaczęłam to traktować jak przykry obowiązek i co chwilę sprawdzałam, ile jeszcze mi brakuje do „wyrobienia normy”. Coś, co dotąd było dla mnie nagrodą samą w sobie, przestało sprawiać mi radość. Ta sytuacja skłoniła mnie do tego, by zmodyfikować swój cel poprzez dodanie celu minimum. Ten ustawiłam na 100 000 kroków.

 

Praktycznie nie ma miesiąca, w którym poprzestałabym na minimum. Średnio robię ok. 130 000 kroczków miesięcznie. Oczywiście spotkałam się z opiniami, że to mało kroczków ;). Dla mnie jest to OK a najważniejsze jest właśnie to, aby nasze cele były wyznaczane i realizowanie w zgodzie z nami. Inaczej jaki w tym sens?…

 

Kiedy akurat zachoruję i widzę, że w danym miesiącu nie jestem w stanie wyrobić nawet minimum, to przeliczam mój cel minimum na liczbę dni, jakie po wyzdrowieniu pozostały mi w danym miesiącu. Do zliczania kroczków używam aplikacji Pedometr. Jest bezpłatna, prosta w obsłudze, minimalistyczna i nie muszę jej nosić na nadgarstku ;). Najważniejsze przy jej użytkowaniu jest to, by dobrze określić długość swojego kroku – bowiem Pedometr na podstawie długości kroku pokazuje, ile km zrobiliśmy. Dane możemy podglądać w widoku dziennym, tygodniowym, miesięcznym, wraz z wykresami.

Czytanie dla przyjemności 

W ten sposób roboczo nazwałam czytanie książek, które nie są związane z pracą ;). To nie znaczy, że czytanie książek „branżowych” nie sprawia mi frajdy. Uważam to jednak za część mojej pracy i dlatego po godzinach pracy postanowiłam czytać tylko książki spoza literatury fachowej.

 

Postawiłam sobie cel minimum 2 książki lub 500 stron miesięcznie. Ktokolwiek chciałby do tak wyznaczonego celu przyłożyć formułę SMART, musiałby się nieźle natrudzić ;). Ale znów wracam do tego – jeśli Ty wiesz, o co chodzi w Twoim celu, jeśli jesteś ze sobą szczera, jeśli jest Ci z tym celem dobrze – to jest najważniejsze.

 

Mój cel czytania dla przyjemności sprawił, że w minionym roku przeczytałam 36 książek. To ponad dwa razy tyle, ile przeczytałam rok wcześniej… Najchętniej wybierałam moje ulubione kryminały i reportaże. Znów ktoś może powiedzieć, że to mało. A ja znów mogę odpowiedzieć, że dla mnie ten cel jest OK. Nie lubię opresyjnych celów w rodzaju „w 2019 roku przeczytam 52 książki”, bo wiem, że one odbierają mi radość z ich realizacji.

Nawadnianie się

 

Zapotrzebowanie organizmu na wodę ma związek m.in. z wagą naszego ciała, z charakterem wykonywanej przez na pracy oraz z porą roku. Więcej na temat nawadniania i wyrabiania nawyku picia wody pisałam w artykule „Jak wyrobić nawyk picia wody?”, do którego lektury gorąco Cię zachęcam.

 

Dla wyrobienia nawyku nawadniania się istotne było dla mnie posiadanie wody w zasięgu ręki. I tak woda w dzbanku pojawiła się na moim biurku, szklanka z wodą zagościła w sypialni, a butelka filtrująca zadomowiła się w plecaku, bez którego nie ruszam się z domu.

 

W upały bez wysiłku, bez wmuszania w siebie wypijałam 2,5 litra samej wody, a do tego także kawę (piję 1-2 dziennie), herbatę czy domowej roboty kompot. Łącznie wychodziło ok. 3 litrów płynów dziennie. W zimę, gdy rośnie moje zapotrzebowanie na ciepłe napoje, wypijam dziennie ok. 1,2-1,5 litra wody i ok. 1 litra herbaty (z miodem, sokiem z cytryny, często także z dodatkiem startego imbiru). Zatem poziom nawodnienia organizmu jest utrzymany nawet w tych miesiącach, gdy upały jakby zelżały ;). Sięganie po wodę stało się dla mnie odruchem.

 

 

Uwaga, będzie o higienie intymnej…

 

W lipcu zeszłego roku zrezygnowałam z używania wkładek higienicznych. Gdy teraz o tym myślę, to w zasadzie nie wiem skąd, oprócz z reklam, mogłam czerpać „wiedzę” odnośnie tego, że wkładki higieniczne są dobre na kobiecego ciała ;). W ogóle sama ta nazwa jest tak oderwana od rzeczywistości, że głowa mała... Dziennie używałam ok. 3 wkładek higienicznych, sądząc że mam tzw. upławy. Od ginekologów różnej maści słyszałam „już taka pani uroda”. I tu ważne info- od wielu, naprawdę wielu lat, zmagałam się z nawracającymi infekcjami i stanami zapalnymi. Co się wyleczyłam, to zaraz znów wracałam do lekarza. I dostawałam kolejne leki… I tak w kółko.

 

Pod wpływem lektury artykułu napisanego na blogu jakiejś pani ginekolog (przepraszam, ale nie mam w pamięci co to był za blog), postanowiłam spróbować rzucić wkładki higieniczne w diabły ;). Przekonała mnie do tego rzetelność rzeczonego artykułu (co wcale nie jest takie powszechne, jeśli chodzi o blogi specjalistyczne). I tak już mija 7 miesiąc bez wkładek bynajmniej higienicznych, i jak dotąd nie miałam nawrotu moich problemów. Ani jednego nawrotu, gdzie „normalnie” miałabym już 2-3… Co więcej – znacznie zmniejszyła się ilość wydzieliny a zatem to, co zostało uznane za „taka już pani uroda” wynikało bezpośrednio właśnie z używania wkładek. Ta zmiana zazębia mi się także z ideą less waste, bo jak pomyślę, ile śmieci mniej wyprodukowałam, to fiu fiuuu… Ale o tym za chwilę.

…i dbałości o siebie jako takiej ;)

Zeszły rok to dla mnie przełom w budowaniu poczucia własnej wartości. Dziwnie mi się o tym pisze, ale jednak wcale nie tak dawno temu, nie wyobrażałam sobie, by wyjść z domu... bez makijażu. Nie to, że dużo się malowałam, ale kreska na oku i rzęsy musiały być zrobione. „Bo co ludzie powiedzą?…” – normalnie słyszę w głowie głos Hiacynty Bucket z pewnego brytyjskiego serialu ;).

 

W pewnym momencie, około czerwca, poczułam taką wewnętrzną gotowość, by po prostu się nie malować. A raczej, by robić to tylko wtedy, gdy naprawdę mam na to ochotę. Zaczęło się od wychodzenia z psem bez makijażu. Potem spacerowanie bez makijażu. Później pójście do sklepu bez makijażu. Potem spotkanie z kimś znajomym, na mieście, bez makijażu.

 

Małymi krokami oswajałam samą siebie z tym, że to OK być sauté. Nie wiem, czy to kwestia dojrzałości czy wyje*&nia ;). Wiem natomiast, że bardzo ważne w realizacji celów tak zawodowych, jak i osobistych, jest dla mnie bazowanie na własnych wartościach. A istotną dla mnie wartością jest to, by być ze sobą w dobrej relacji, ufać sobie i dbać o siebie. Mam poczucie, że to właśnie zrobiłam, wprowadzając tę zmianę. 

Kolejnym krokiem było postawienie na naturalne kosmetyki. I tak zawitał u mnie naturalny dezodorant z białostockiej pracowni Cztery Szpaki. Na początku nie miałam do niego przekonania – zwłaszcza, że postanowiłam się na niego przerzucić w czasie największych upałów ;). Sam sposób aplikacji wydawał mi się dziwny (nakładanie szpatułką lub palcami) w porównaniu z dotychczasowym (spray). Okazało się, że dezodorant jest nie tylko wydajny (niepozorny słoiczek 60 ml starcza mi spokojnie na 2-3 miesiące – koszt 39 zł), ale i skuteczny.

 

Jednak największym zaskoczeniem był dla mnie detox, który przez pierwsze dwa miesiące odstawiania antyperspirantu „przeżywała” moja skóra. Tego się nie da opisać słowami. Co prawda czytałam wcześniej, jak to może wyglądać, ale sądziłam, że to tylko takie pitolenie ;). Tymczasem rzeczywiście miałam wrażenie, że moja skóra odchorowywała to, czym raczyłam ją latami…

 

Do kompletu dochodzi domowej roboty mydło i peelingi. Peelingi robi się szast prast, a w dodatku można do nich wykorzystać to, co wydaje się śmieciem, np. ususzyć skórki z mandarynki a potem zmielić je w starym młynku do kawy. Jako że do peelingów dodaję olej, np. ryżowy, to skóra od razu jest natłuszczona i odżywiona. Z mydłem sodowym jest nieco więcej roboty, ale ja za jednym zamachem produkuję mydło na jakieś pół roku (inna sprawa, że na to, by mydło było gotowe, trzeba poczekać minimum ok . 1,5 miesięca – ewentualnie można się posiłkować papierkiem lakmusowym). Przepisy na mydło mam z warsztatu, na którym byłam swego czasu w warszawskiej pracowni Cztery Razy Trzy. A teraz jeszcze się zapisałam na kurs on-line “Jak zrobić mydło w 5 krokach?” do Gosi z Mydlanych Rewolucji. To już w ogóle będę wymiatać w mydło ;).

 

 

Ograniczenie zużycia plastiku…

 

Największe ograniczenie wynika tu z rezygnacji z wody butelkowanej. Patrząc na moje spożycie wody w upały, można przyjąć, że tygodniowo „schodziły” mi ok. dwie zgrzewki wody, czyli dwanaście butelek. Nawet jeśli założymy, że takie „zużycie” wody miałam przez 10 tygodni w roku, a w pozostałe uśrednimy to do 6 butelek wody tygodniowo, wychodzi astronomiczna liczba blisko 400 butelek wody rocznie (!!!). To działa na wyobraźnię – przynajmniej na moją ;). Druga rzecz to koszt takiej wody – woda, którą kupowałam kosztowała ok. 1,50 zł za 1,5 litrową butelkę. W skali roku mamy zatem wydatek rzędu 600 zł (!!!) na wodę, która… leci z kranu ;).

 

Kranówka w Warszawie jest naprawdę dobrej jakości – przynajmniej w mojej dzielnicy. Smakuje także dobrze. Jedyne, w co można ewentualnie zainwestować, to filtr do wody (w dzbanku lub taki na kran). Oszczędność i tak jest ogromna – zarówno finansowa, jak i „śmieciowa”.

 

Z tych samych względów kupiłam butelkę filtrującą o pojemności 0,5 litra. Dzięki temu nie musiałam już kupować picia „na drogę” i produkować kolejnych śmieci. A wodę mogłam spokojnie nabierać, będąc „na mieście”, bo filtr w butelce pięknie sobie z tym wyzwaniem radził. Jedyne, na co trzeba zwrócić uwagę, to wymiana filtra w butelce. Nadal jednak jest to tańsza i bardziej ekologiczna opcja.

 

…i generalnie less waste

Do wspomnianych już wkładek higienicznych dochodzą waciki do demakijażu. Najpierw dostałam od mojej serdecznej koleżanki Dagmary ręcznej roboty płatki wykonane z bawełnianej koszulki. Każdy płatek- jak widzicie na zdjęciu- był obszyty nitką, no po prostu majstersztyk! Niestety mimo wielu prób waciki okazały się dla mnie za cienkie tzn. za bardzo „przepuszczały” przez siebie mleczko do demakijażu. Utrudniało mi to „zmywanie” oczu (rzadko maluję coś więcej niż oczy), a tym samym zniechęcało do samej idei.

 

Ostatecznie do demakijażu oczu zaczęłam używać mini-rękawiczkę GLOV. Naprawdę rzadko mam tzw. „full makeup”, więc nie potrzebuję ani wersji dużej, ani wersji średniej- wystarcza mi taka mini wersja, zakładana na palec. Koszt to ok. 10-15 zł a rękawiczka spokojnie wytrzyma 3 miesiące użytkowania.

To rocznie daje 4 mini-rękawiczki w koszu zamiast ok. 700 wacików (!!!).Dodatkowym plusem jest tutaj fakt, że do zmycia makijażu za pomocą rękawiczek GLOV nie jest potrzebne nic więcej oprócz wody. A zatem odchodzi także kupowanie np. mleczka do demakijażu. Po użyciu rękawiczki wystarczy ją wypłukać w wodzie z mydłem i pozostawić do wyschnięcia (ja moją wieszam obok ręcznika i spokojnie do rana jest sucha). To moje kolejne małe kroki do less waste i bardzo się z nich cieszę :).

 

 

Detox od bycia on-line

 

Pierwszy detox od bycia on-line zafundowałam sobie w grudniu 2017 roku. Przez blisko dwa tygodnie nie włączałam „satelitków” w telefonie ani nie siadałam do komputera. W głowie pojawił się spokój, skupienie, uważność, poprawiła się koncentracja. Wcale nie brakowało mi bycia on-line, choć wcześniej wydawało mi się, że odłączenie się od sieci nawet na jeden czy dwa dni to będzie w ogóle szczyt moich możliwości. Niepokój pojawił się wraz z powrotem do pracy po świątecznej przerwie.

 

Ten detox dał mi sporo do myślenia. Postanowiłam przejąć kontrolę nad swoją „relacją” ze smartphonem i internetem. Dni bez internetu zagościły u mnie na stałe (zwykle jest to jeden dzień z weekendu i każdy urlop). Staram się także nie korzystać ze smartphone’a po godzinie 22.30. Staram się – bo nie zawsze mi to jeszcze wychodzi. Z detoxu z grudnia 2017 roku wyszła kolejna zmiana, czyli…

 

 

Odcięcie od portali informacyjnych

 

Detox z grudnia 2017 roku pokazał mi, ile czasu poświęcałam na „bycie na czasie”. Czytałam dużo wiadomości i informacji. Należę do osób, które się przejmują. I to przejmują się także rzeczami, na które nie mają wpływu. Taki trochę ze mnie Milijon z „Dziadów” ;). Wmawiałam sobie, że to śledzenie informacji stanowi element postawy obywatelskiej i że nie mogę przestać tego robić, bo to będzie przejawem ignorancji. Teraz widzę, że to była moja wymówka…

 

Kilka lat temu, chyba w książce Michaela Mastersona, którego porady „jak żyć” traktuję często z przymrużeniem oka, przeczytałam ciekawą rzecz. Otóż zrezygnował on ze śledzenia wiadomości, bo uznał, że jeśli na świecie wydarzy się coś naprawdę godnego uwagi, to ktoś na pewno go o tym poinformuje. Postanowiłam wtedy przetestować ten pomysł i pamiętam, że pierwszego dnia, gdy przestałam śledzić informacje, ktoś ze znajomych odwiedził mnie i powiedział: „Słyszałaś? Amy Winehouse nie żyje…”. Pamiętam, że ten test zrobił na mnie wrażenie, choć z pewnością bez tej informacji także spokojnie mogłabym się obyć ;). Później jednak nawyk ćpania informacji okazał się silniejszy i wróciłam do śledzenia newsów. Grudzień 2017 roku pokazał mi, że to jest najlepszy moment na to, aby znów spróbować odciąć się od tego, co powodowało jedynie frustrację, złość, poczucie bezradności.

 

Na palcach jednej ręki mogę policzyć wydarzenia z całego zeszłego roku, o których dowiedziałam się od kogoś ze znajomych czy rodziny, a które rzeczywiście były dla mnie istotne. Czas odzyskany ze śledzenia newsów zainwestowałam w czytanie dla przyjemności. Uważam, że była to inwestycja, która zdecydowanie się zwróciła.

 

 

Podsumowanie podsumowania ;)

 

Rok 2018 przyniósł dla mnie wiele użytecznych zmian. Powyżej opisałam te najważniejsze, które myślę, że mogą także stanowić inspirację dla części Czytelniczek i Czytelników. Inni poczują się lepiej, gdy na koniec lektury stwierdzą, że oni zrobili znacznie więcej ;). Wprowadzając kolejne zmiany, staram się nie zastanawiać nad tym, czy to mało czy dużo, tylko czy i na ile te zmiany są dla mnie użyteczne. I tego zamierzam się trzymać :).